środa, 19 października 2016

Przygarnij Ampucia czyli bestiariusz Mumerusa



Nie lubię, gdy wmawia się, że sztuka powinna zmuszać do myślenia. To życie powinno zmuszać swojego odbiorcę do myślenia, a sztuka powinna ciągnąć go za kark ku górze, gdy kolejne wydanie „Wiadomości” odbiera sen zaoranym źrenicom.
Nie lubię, gdy w teatrze wciąż powtarza się słowa, bez znaczenia. Gdy muszę znosić kolejne, efekciarskie projekcje wideo, które po Fabryce Krystiana Lupy stały się irytującym nowotworem z tendencjami do przerzutów na kolejne produkcje teatralne.
Nudzi mnie, gdy spektakl, nie może się obyć bez epatowania nagością, której funkcji zapomnieli współcześni twórcy.
Pokonana, zamykam oczy, gdy stałym elementem każdej kulminacyjnej sceny w spektaklu jest dźwięk dzwoniącego telefonu, bo przecież jego właściciel, wracając z teatru nie może zapomnieć o kupieniu pomidorów.
Narzekania rozkapryszonego bachora, krytykującego teatralne wydumiska Uznanych, Nagradzanych, Wtórnych…
Niekoniecznie.


Lubię, gdy w ciemności małej, zakurzonej sali, ktoś wyciąga tuż przede mną tłuczek do mięsa i nadaje mu nowe znaczenie.
Lubię, gdy ktoś ciska mi prosto w twarz cytaty z książek, o których nigdy nie słyszałam.
Naprawdę, wolę słuchać niestworzonych historii o niedźwiedziu, mieszkającym w kanalizacji mojego mieszkania, niż biernie obserwować sceniczną mielonkę z martyrologii narodu polskiego.
Krakowski Teatr Mumerus daje mi wszystko czego potrzebuję.
Gwarantuje mi spełnioną miłość do teatru.
Daje mi fantazyjność, możliwość odejścia do równoległego świata.
Daje mi nawet mrówkojada na szyldzie.
Jeżeli ktoś poszukuje teatru, w którym myśli się o słowie, jako o materii, z której można budować, na przekór zwulgaryzowanej, obowiązującej nas wszystkich rzeczywistości, mam nadzieję, że spotka swojego białego królika, który go zawiedzie prosto pod szatnię Mumerusa.
Ten zespół, prowadzony szczęśliwie przez Wiesława Hołdysa, programowo nie poddaje się modom kulturalnym. Szukający odniesień do tego, co znane i oswojone, powinni się zadowolić stwierdzeniem, że można odnaleźć w nim pewne punkty styczne z teatrem Tadeusza Kantora. Wnikliwy widz zda sobie jednak sprawę, że to tylko luźne asocjacje, które wskazują na pewien sposób myślenia o teatrze, nie warunkują one jednak żadnych cytatów estetycznych. W końcu, to chyba o to chodzi w teatrze, by mając do dyspozycji dwa krzesła, czarną materię, parę metrów kwadratowych sceny - przypomnieć sobie i siedzącej po drugiej stronie widowni, że prawdziwy, ciekawy teatr, nie potrzebuje przerysowanych efektów, ogłuszającej muzyki i nazwisk znanych z seriali. Widza można uwieść opowiadając o chałwie z łupieżu i o Ampuciu, małym stworzonku, wciągającym spod naszego fotela paproszki.
Spektakl o Ampuciu, stanowi idealny prolog do teatralnej przygody z Mumerusem. Jeżeli ktoś lubi malarstwo Alfreda Kubina i bawią go żarty o chmurach, które patrząc na nasze ziemskie kontynenty, przyrównują ich kształty do np. kaczuszki, z pewnością zrozumie humor tego spektaklu.
„Ampuć” to „Zoologia fantastyczna” Jana Gondowicza, przełożona przez artystów Mumerusa na język przedmiotów. Aktorzy wkradają się do zakurzonych szuflad naszej pamięci i wyciągają kolejne kółka i szklane kulki, które kiedyś były częściami ogromnej, skomplikowanej maszynerii, która w dorosłym życiu przemieniła się w koszmar więzienia z pracy Piranesiego. Przedmioty stały się równoprawnymi aktorami tego przedstawienia. Ich istota, funkcja, została poddana dokładnej analizie. W świetle wpadającym przez okno naszej wyobraźni, widzimy wszystkie drzemiące w nich możliwości. Dorosłe i racjonalne wytłumaczenia, przestają być zadowalające. Widz traci w pewnym momencie poczucie równowagi. Patrzy podejrzliwie, na każdy przedmiot znajdujący się na scenie. Przypominają się zabawy Marcela Duchampa, który nigdy nie nazywał wiatru – „wiatrem”, ale zawsze mówił o nim: „ten, który wieje”.
"Przedmioty są przeciw nam". Gdy to zdanie pada ze sceny, widzowie uśmiechają się potakująco. Kanapki zawsze spadają masłem w dół. Guziki urywają się w chwili największego pośpiechu, sznurówka umyka z okowów dziurek, zawsze na pięć minut przed odjazdem tramwaju. Przedmioty w ogóle nie obchodzi, co myślimy o nich w takich sytuacjach… A wyobraźnia pędzi dalej, bo co się stanie, jeżeli do grzbietu kota, który zgodnie z obowiązującą wszystkie pręgowce teorią, zawsze spada na cztery łapy, przywiążemy kromkę posmarowaną masłem?
O sile spektakli Mumerusa stanowi również to, że czasem, wystarczy tylko jedno, wypowiedziane ze sceny, słowo. I wystarczy. Zostało przekazane wszystko. Przedstawienie jest tak silnie zbudowane na opowieści, że z powodzeniem mogłoby funkcjonować jako słuchowisko radiowe. Aktorzy opisują kolejne gatunki fantastycznych żyjątek w sposób tak plastyczny, że z łatwością możemy odnaleźć w wyobraźni swoje własne przedstawienia. Dla Wiesława Hołdysa byłoby to jednak rozwiązanie zbyt proste. Każdy może sobie wyobrazić Przyklejaka lub Lekceważkę - nie ma obrazów niemożliwych do wykreowania przez ludzki umysł. Natomiast pokazanie tych wszystkich stworzeń na scenie, nie jest już tak oczywiste i łatwe.
Historia, którą opowiadają na samym początku spektaklu aktorzy, przypomina jeden z „Dialogów” Platona; najpierw Ona i On, potem On i On, Ona i Ona... Łączyli się w tęsknocie za dopełnieniem. Wszystko pewnie potoczyłoby się właściwym torem i ewolucja nie zboczyłaby z wymierzonego kursu, gdyby nagle nie połączyły się z sobą Miłość i Nienawiść. Wtedy zaczęły powstawać hybrydy i kreatury, stworzenia, o których już dzisiaj zupełnie zapomnieliśmy, a które znalazły się w bestiariuszu Mumerusa.
„Zoologia fantastyczna” wdarła się do naszych kuchni i piwnic, i semantyczną wichurą pozrzucała wszystko z pokatalogowanych pojęciami półek. Przedmioty wykorzystane w spektaklu uruchamiają lawinę skojarzeń. Anna Lenczewska i Robert Żurek, w białych maskach swoich własnych twarzy, są jak zaklinacze: pokorne rzeczowniki w mianowniku ożywają w ich rękach. Przez cały czas nie wiemy, jaki jest właściwy klucz do interpretacji tego spektaklu. Może właśnie dadaizm wyznacza właściwą perspektywę naszego odbioru? Konstruktywizm, sztuka konceptualna, futuryzm; skoro samochód wyścigowy może być dziełem sztuki, to czemu nie łapka zastawiona na Minusa?
Mumerus nigdy nie podaje znaczeń w prosty i jednoznaczny sposób. Wymaga od swojego widza intelektualnego wysiłku, by dostrzegał, rozumiał i łączył kolejne elementy spektaklu.
Mumerus nigdy nie podpowiada. Aktorzy zespołu snują swoją historię, nie przejmując się; zrozumiemy, czy nie zrozumiemy, znajdziemy, czy nie znajdziemy właściwy klucz. Prowokują pojawianie się w naszych myślach coraz częstszych znaków zapytania.
Jedną z najsilniejszych cech zespołu Mumerus jest silnie steatralizowany świat, do którego prowadzą nas aktorzy. Już zapomnieliśmy, zapatrzeni w potomków realizmu, że to jest właśnie naczelna funkcja teatru: nie epatować światem, który nas uderza w twarz, gdy tylko wyjdziemy na ulicę. Nie wulgaryzować i nie desakralizować ostatnich możliwych miejsc ucieczki. Teatr pozostaje jednym z ostatnich azymutów eskapizmu. Zabawa z teatrem jest pełna dopiero wtedy, gdy uwierzymy w świat przedstawiony, przestaniemy doszukiwać się naukowych podtekstów i zapomnimy, że "miecz to zwyczajny pogrzebacz". Fantazyjność jest najmocniejszą stroną tego spektaklu. Dzięki niemu wszystkie nasze potwory, mieszkające pod łóżkami, wślizgujące się ukradkiem pod kołdrę, znajdują uzasadnienie dla swojego istnienia. Dają się wychować, zaczynają jeść z ręki i trącają nosami w oczekiwaniu na jeszcze. Pewnej nocy, w godzinie przedświtu, zbudzeni jakimś odległym niepokojem, ujrzymy je, potulnie śpiące w naszych nogach. W Mumerusie nikt nie byłby zdziwiony, gdybyśmy przyprowadzili je ze sobą na aksamitnej smyczy. Tylko kontrolerzy w tramwajach, nie rozumiejąc, zawsze wszczynają awantury, że "bez kagańca!!!". Nie zdają sobie sprawy, że Rurarz, potwór z ich dziecięcych snów... a właściwie podgatunek niedźwiedzia (by być wiernym naukowej terminologii Jana Gondowicza), naprawdę wędruje w rurach ciepłowniczych ich bloków w Nowej Hucie i troskliwie dba, by woda była zawsze ciepła. Czasem wysuwa z kranu łapę i czule gładzi rękę kucharki. Czasami zaś wysuwa cały pyszczek i liże twarze myjących się z zamkniętymi oczami…

Olga Śmiechowicz
Tekst ukazał się w: Migotania, Gazeta Literacka nr 1(34) 2012

  

Fot.: Sylwia Domin - Kolor selektywny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz