sobota, 26 stycznia 2019

Szachy z Diabłem (Zmora)

 
Fot.:Jacek Maria Stokłosa


Bracia Karamazow Fiodora Dostojewskiego zrealizowane w Teatrze Mumerus, to surowa, wyzbyta jakichkolwiek  zbędnych ozdobników podróż w głąb ludzkiej psychiki. Poprzez wykorzystanie kilku prostych a jednocześnie silnie nacechowanych teatralnych środków, twórcom udało się oddać atmosferę niepokoju, egzystencjalnej nerwicy natręctw jaka towarzyszy bohaterom tej niezwykłej powieści. Z całej gamy tropów i wątków zawartych w dziele Dostojewskiego, wybrano trzy rozdziały traktujące o okolicznościach i przyczynach postępującego obłąkania Iwana Karamazowa (Jan Mancewicz). Tak ukierunkowana optyka spektaklu budzi skojarzenia z pojedynkiem człowieka ze śmiercią rodem z Siódmej Pieczęci Ingmara Bergmana. W Zmorze rolę Żniwiarza przejmuje Diabeł.
            Kilka krzeseł, pojedyncze światło, wtapiające się w półmrok postacie. Tylko tyle lub aż tyle wystarczy, by pokazać kwintesencję myśli Dostojewskiego.  Kameralna przestrzeń sceny przy ul. Kanoniczej świetnie nadaje się do tego typu, wiwisekcyjnych adaptacji. Wędrujemy więc krok po kroku razem z Iwanem Karamazowem, śledząc jego drogę                   ku szaleństwu. Najpierw widzimy głównego bohatera podczas wizyty u Smierdiakowa (Mateusz Mikoś). Cierpiący na epilepsję lokaj uruchamia całą sekwencję zdarzeń poprzez jeden symboliczny gest przekazania Iwanowi skrwawionych zbrodnią pieniędzy. Służący nie istnieje w spektaklu jako pełnokrwista postać, ale poprzez atrybuty, które go określają.               Stąd jedynie wysuwająca się z boku sceny ręka z sakiewką oraz przewrócone puste krzesło samobójcy.
            O ile sceny rozmów Iwana ze Smierdiakowem mają  kryminalny, sensacyjny charakter, o tyle dalsza część przedstawienia jest teoretyzowaniem  na temat skutków popełnionego czynu. Kiedy główny bohater przemieszcza się na przód sceny, pojawia się dodatkowe oświetlenie ukazujące niewidocznego do tej pory Diabła (Ryszard Łukowski). Obecna od początku,  milcząca Zmora funkcjonuje jako alter ego Iwana.  Wyglądem, sposobem mówienia i zachowania, przywodzi na myśl Bułhakowskiego Wolanda. Przekomarza się z zadeklarowanym racjonalistą,  dając mu do zrozumienia, że jest jedynie zjawą wytworzoną przez chory umysł, by jednak po chwili sugerować wprost swoje piekielne pochodzenie.
            Mimo statycznego charakteru,   sceny rozmów Iwana z towarzyszem  nie powodują   znużenia u widza. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze tekst podawany ze sceny jest bardzo przejrzysty, aktorzy dużą uwagę przywiązują do starannej dykcji, by w różnych sytuacjach: czy to podniesionego tonu, czy szeptu, słowa Dostojewskiego docierały do słuchacza z pełną mocą i wieloznacznością. Po drugie bardzo ważnym elementem spektaklu jest to, co dzieje się między wypowiadanymi kwestiami. Dwoje przeciwników,  skupiając na sobie całą uwagę widowni, może pozwolić sobie na niewerbalne sygnały, ufając że zostaną dostrzeżone. Takie elementy gry jak skrzywienie ust, lekko drgający uśmieszek, spojrzenie nabierają mocnego wydźwięku w sytuacji, gdy mamy do czynienia z laboratoryjną przestrzenią naelektryzowaną emocjami, w której w tle jedynie sporadycznie pojawiają się urwane, paranoiczne dźwięki. Pojawienie się na scenie Aleksieja Karamazowa (Robert Żurek) rozbija ustanowiony przez oponentów porządek. Ubrany w jasne szaty stanowi wyraźną opozycję dla Diabła. Głęboko wierzący brat Iwana wprowadza pierwiastek boski do cierpienia i samotności ukazanej na scenie. Niczym światło na końcu ciemnego tunelu daje nadzieję na odkupienie win.
            Zmora w Teatrze Mumerus jest dowodem na to, że świetna literatura często broni się sama i czasem trzeba jej dać po prostu wybrzmieć na scenie. Cała reszta jest dobrze skrojonym dodatkiem, który nadaje słowom dodatkowego blasku (a może cienia?). Podziemna przestrzeń przy Kanoniczej potrafi przenieść swoich widzów w najdalsze zakamarki ludzkich rozterek i utrapień. I robi to w taki sposób, że chce się tam wracać i na nowo brać udział w potyczce z Diabłem.
      

Piotr Gaszczyński
Materiał nadesłany


Fot.: Wiesław Hołdys