Józek, kum mój, miał sen. Niedługi,
ale taki co by nim jeszcze dziesięciu chłopa i babę na dokładkę obdzielił. A
było to tak – głos jakiś piękny, anielski, balladę snuje o dzieciach co swego
ojca powrotu wypatrują daremno. Ale choć głos piękny, anielski to jednak Józek (a
niegłupi ten Józek!) słyszy, że do zbójcy jakiego należy. Zbir okutany od stóp
do głów, pistolet w dłoni dzierży, wymachuje nim z wprawą wielką i
niespotykaną, a Józka zagania gdzieś, w jakieś korytarze starego gmaszyska.