Józek, kum mój, miał sen. Niedługi,
ale taki co by nim jeszcze dziesięciu chłopa i babę na dokładkę obdzielił. A
było to tak – głos jakiś piękny, anielski, balladę snuje o dzieciach co swego
ojca powrotu wypatrują daremno. Ale choć głos piękny, anielski to jednak Józek (a
niegłupi ten Józek!) słyszy, że do zbójcy jakiego należy. Zbir okutany od stóp
do głów, pistolet w dłoni dzierży, wymachuje nim z wprawą wielką i
niespotykaną, a Józka zagania gdzieś, w jakieś korytarze starego gmaszyska.
Kobit tam było pięć chyba. Chyba,
bo jedna to ten straszny zbir okutany od stóp do głów. Ale pod koniec okazało
się, że i on to baba. Ale, ale! Bo ja – Kazek, tak jakoś napisałem, że baby. A
to Józek mię szturcha, że przecie to były panny jak malowane, choć chwilami jawiły
się jako groźne zmory żywcem z mogiły wyciągnięte.
No ale te korytarze. Długie takie,
zawiłe. Józek lezie za kobitami, bo i co ma bidny począć. A tu wszystko się
gmatwa. Ciemno jak nie powiem co (Józek powiedział, ale wstyd mię zapisać).
Ciemno wciąż, zimno, nieprzyjemnie.
A w każdym zakamarku te białe twarze z łypiącymi oczętami. A na domiar złego
diabli nadali dziewuchę w czerwonych butach. Szpilkach! Czy jak to się te szewskie
frykasy zwą.
Największy jednak dziw dziwów to
śpiew. Prosty, prościusieńki a głosy czyste jak obrus przez moją Kasieńkę na
wielkie święta wyrychtowany. Melodie popularne, swojskie, wiejskie i miastowe,
uliczne. Sam Józek znowu nie wie, czy to słyszał lwowską bałakę, czy może
rzeszowską pieśń ludową, a może w uszach pobrzmiewała mu gwara warszawska. A
Józek bywał tu i tam, różne pieśni i melodie w życiu swym słyszał. Ale takich
to nie!
Józek, choćby go w dyby brali,
choćby go sam lucyfer piórkiem gilgał, to zarzeka się, że nie wie gdzie był.
Czy w więzieniu jakim, czy w korytarzach katowskiego urzędu, czy lochach, czy w
piekle czarniusieńkim może.
Ale ja – ja, Kazek – tak sobie
dumam po cichu, że z tym snem to chyba bujda jedna wielka. Z Józkiem zresztą
też – ni ma go, polazł se gdzieś. Ot, strzępienie języka po próżnicy. Chociaż… nie!
Wszystko opisane wyżej, a nawet więcej jeszcze można zobaczyć podczas spektaklu
„Pieśń gminna” Teatru Mumerus i Strojonych – tak słyszałem na własne moje uszy.
Grają gdzie ich czort pośle – w długich, ciemnych korytarzach i jeszcze
ciemniejszych lochach Muzeum Archeologicznego w Krakowie. Grają i na dziedzińcu
owego Muzeum. Grają wreszcie i na małej piwnicznej scenie w Teatrze Zależnym
przy ul. Kanoniczej 1. Zresztą sprawdźcie sobie sami, bo ja już nie wiem, czy
takie cuda mogą się naprawdę przydarzyć, czy też przysługują tylko tym, co śnią
straszliwie piękne sny.
Kazek w imieniu Józka (bo Józek
niepiśmienny)
Fotografie autorstwa Wiesława Hołdysa ze spektaklu Teatru Mumerus i zespołu Strojone pt.; "Pieśń gminna" w wersji prezentowanej we wnętrzach Muzeum Archeologicznego w Krakowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz