Fot.:Jacek Maria Stokłosa
Bracia
Karamazow Fiodora Dostojewskiego zrealizowane w Teatrze Mumerus, to surowa, wyzbyta
jakichkolwiek zbędnych ozdobników podróż
w głąb ludzkiej psychiki. Poprzez wykorzystanie kilku prostych a jednocześnie silnie
nacechowanych teatralnych środków, twórcom udało się oddać atmosferę niepokoju,
egzystencjalnej nerwicy natręctw jaka towarzyszy bohaterom tej niezwykłej
powieści. Z całej gamy tropów i wątków zawartych w dziele Dostojewskiego,
wybrano trzy rozdziały traktujące o okolicznościach i przyczynach postępującego
obłąkania Iwana Karamazowa (Jan Mancewicz). Tak ukierunkowana optyka spektaklu
budzi skojarzenia z pojedynkiem człowieka ze śmiercią rodem z Siódmej Pieczęci Ingmara Bergmana. W Zmorze rolę Żniwiarza przejmuje Diabeł.
Kilka
krzeseł, pojedyncze światło, wtapiające się w półmrok postacie. Tylko tyle lub
aż tyle wystarczy, by pokazać kwintesencję myśli Dostojewskiego. Kameralna przestrzeń sceny przy ul.
Kanoniczej świetnie nadaje się do tego typu, wiwisekcyjnych adaptacji.
Wędrujemy więc krok po kroku razem z Iwanem Karamazowem, śledząc jego
drogę ku szaleństwu.
Najpierw widzimy głównego bohatera podczas wizyty u Smierdiakowa (Mateusz Mikoś).
Cierpiący na epilepsję lokaj uruchamia całą sekwencję zdarzeń poprzez jeden
symboliczny gest przekazania Iwanowi skrwawionych zbrodnią pieniędzy. Służący
nie istnieje w spektaklu jako pełnokrwista postać, ale poprzez atrybuty, które
go określają. Stąd jedynie
wysuwająca się z boku sceny ręka z sakiewką oraz przewrócone puste krzesło
samobójcy.
O
ile sceny rozmów Iwana ze Smierdiakowem mają
kryminalny, sensacyjny charakter, o tyle dalsza część przedstawienia
jest teoretyzowaniem na temat skutków
popełnionego czynu. Kiedy główny bohater przemieszcza się na przód sceny,
pojawia się dodatkowe oświetlenie ukazujące niewidocznego do tej pory Diabła
(Ryszard Łukowski). Obecna od początku,
milcząca Zmora funkcjonuje jako alter ego Iwana. Wyglądem, sposobem mówienia i zachowania,
przywodzi na myśl Bułhakowskiego Wolanda. Przekomarza się z zadeklarowanym
racjonalistą, dając mu do zrozumienia,
że jest jedynie zjawą wytworzoną przez chory umysł, by jednak po chwili
sugerować wprost swoje piekielne pochodzenie.
Mimo
statycznego charakteru, sceny rozmów
Iwana z towarzyszem nie powodują znużenia u widza. Dzieje się tak z kilku
powodów. Po pierwsze tekst podawany ze sceny jest bardzo przejrzysty, aktorzy
dużą uwagę przywiązują do starannej dykcji, by w różnych sytuacjach: czy to
podniesionego tonu, czy szeptu, słowa Dostojewskiego docierały do słuchacza z
pełną mocą i wieloznacznością. Po drugie bardzo ważnym elementem spektaklu jest
to, co dzieje się między wypowiadanymi kwestiami. Dwoje przeciwników, skupiając na sobie całą uwagę widowni, może
pozwolić sobie na niewerbalne sygnały, ufając że zostaną dostrzeżone.
Takie elementy gry jak skrzywienie ust, lekko drgający uśmieszek, spojrzenie
nabierają mocnego wydźwięku w sytuacji, gdy mamy do czynienia z laboratoryjną
przestrzenią naelektryzowaną emocjami, w której w tle jedynie sporadycznie
pojawiają się urwane, paranoiczne dźwięki. Pojawienie się na scenie Aleksieja
Karamazowa (Robert Żurek) rozbija ustanowiony przez oponentów porządek. Ubrany
w jasne szaty stanowi wyraźną opozycję dla Diabła. Głęboko wierzący brat Iwana
wprowadza pierwiastek boski do cierpienia i samotności ukazanej na scenie.
Niczym światło na końcu ciemnego tunelu daje nadzieję na odkupienie win.
Zmora w Teatrze Mumerus jest dowodem na
to, że świetna literatura często broni się sama i czasem trzeba jej dać po
prostu wybrzmieć na scenie. Cała reszta jest dobrze skrojonym dodatkiem, który
nadaje słowom dodatkowego blasku (a może cienia?). Podziemna przestrzeń przy
Kanoniczej potrafi przenieść swoich widzów w najdalsze zakamarki ludzkich
rozterek i utrapień. I robi to w taki sposób, że chce się tam wracać i na nowo brać
udział w potyczce z Diabłem.
Piotr Gaszczyński
Materiał nadesłany
Fot.: Wiesław Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz