Otrzymałem z
"Gazety Finansowej" prośbę o wypowiedź ekspercką na temat "Analiza
i ocena obecnej sytuacji w polskich teatrach. Jakie widoczne są trendy?".
Ponieważ słowo "trendy" w odniesieniu do teatru działa na mnie jak
płachta na byka, najpierw zawyłem, potem nabluzgałem w myślach, następnie
pojechałem na Wielkanoc, a potem się uspokoiłem i - w miarę ważąc słowa -
napisałem jak poniżej:
Uważam, że moda i podążanie za
trendami w sztuce jest zabójcze. To, czym sztuka się żywi, to poszukiwanie
własnego wyrazu. Natomiast podążanie za trendami powoduje że spektakle stają
się podobne do siebie jak krople wody zlewając się w jedno monstrualne
przedstawienie będące dla widza źródłem nudy, bo przecież ile można oglądać to
samo. Ale spróbujmy opisać taki trendy spektakl. A więc, drogi widzu, jeśli
wybierasz się na np. "Balladynę" Słowackiego, lub jakikolwiek
spektakl oparty na dramacie zaliczanym do tzw. klasyki (której nie bronią już
żadne prawa autorskie) i spodziewasz się usłyszeć ze sceny słowa napisane przez
autora dramatu - może cię spotkać niespodzianka. Albowiem usłyszysz zupełnie inny tekst - na przykład taki: „Pan Bóg cię i tak dojebie / Będziesz
dymać chłopców w niebie” (przykład zupełnie autentyczny). To dlatego ze
modne jest przepisywanie, dopisywanie, lifting, reintepretacje etc. Zajmuje się
tym dramaturg (jeśli kobieta - to dramaturżka) - termin ten w modnym teatrze
nie oznacza, jak w "Słowniku języka polskiego", autora tekstu
wstawianego na scenie, tylko osobę, która podczas prób zajmuje się
wzmiankowanym wyżej procederem. Dalej - obowiązkowe wideo na scenie. To, czym
oplecione są twarze aktorów to druty od mikrofonu, jako że w modnym teatrze nie
pracuje się nad emisją głosu. Spektrum gry aktorskiej opiera się na dwóch
środkach: histerycznym wrzasku przeplatanym ekspresyjnym szeptem. Kostium współczesny:
w wersji premium z sieciowego domu mody, w wersji oszczędnej - z second handu. Światło
obowiązkowo kolorowe, z przewagą niebieskiego, bo robi się bardziej upiornie na
scenie tj. onirycznie. Ten rodzaj
modnego teatru bardzo jest popierany przez decydentów i media głównego nurtu.
Przez widzów chyba trochę mniej.
To sztuka na smyczy. Niedawno zetknąłem się z takim określeniem, będącym tłumaczeniem angielskiego "leash art" - oznaczające uzależnienie artystów od decydentów, którzy z kolei bardzo popierają modną sztukę. Artyści, podejmujący grę w modną sztukę, stają się zakładnikami i marionetkami sztuki na smyczy - w zamian za lojalność wobec mody umożliwia im się udział w imprezach ogólnopolskich i międzynarodowych.
To sztuka na smyczy. Niedawno zetknąłem się z takim określeniem, będącym tłumaczeniem angielskiego "leash art" - oznaczające uzależnienie artystów od decydentów, którzy z kolei bardzo popierają modną sztukę. Artyści, podejmujący grę w modną sztukę, stają się zakładnikami i marionetkami sztuki na smyczy - w zamian za lojalność wobec mody umożliwia im się udział w imprezach ogólnopolskich i międzynarodowych.
W gruncie rzeczy jest to działanie
konformistyczne, jako że strojenie się w modne łaszki jest z natury
konformizmem. I niech nie mylą autopromocyjne zapowiedzi o tym, że to
"nowy" czy też "młody" teatr. Młody - na pewno nie,
jako sporo z tych chwytów ma już baaaardzo długą - by tak rzec - tradycję. Zresztą
opisywał już takie chwyty Konstanty Puzyna w roku 1970, jeśli kto chce może przeczytać
tekst "Wiosna w konfekcji" zamieszczony w tomie "Burzliwa
pogoda".
Ale nie cały teatr chodzi uwiązany na
pańskiej smyczy mody. Wśród różnych form istnienia teatru - instytucjonalnego
finansowanego ze środków publicznych albo prywatnego (który zresztą także ze
środków publicznych korzysta) - istnieje jeszcze forma teatrów jako organizacji
pozarządowej, albo inaczej mówiąc - trzeciego sektora. Na ogół są to
organizacje funkcjonujące jako stowarzyszenia bądź fundacje założone przez
grupę twórców po to, aby realizować własne cele artystyczne. Co wydaje się
niezwykle cenne, jako że miniona (mam nadzieję, że nie bezpowrotnie) sława i
chwała polskiego teatru na takich zjawiskach się w dużej mierze opiera - dość
wymienić teatr Cricot 2 i Tadeusza Kantora.
W Polsce przeważają organizacje niewielkie, skupione na realizacji kilku
celów - aczkolwiek doświadczenia innych krajów (Holandia, Niemcy), gdzie
organizacjom pozarządowym zleca sie po prostu prowadzenie działalności
teatralnej na większą skalę wskazują, że tak wcale być nie musi. Można
powiedzieć, że widownia takich teatrów jest niszowa - i jest to prawda.
Zakładając jednak (co potwierdza własna praktyka), że średnio spektakl ogląda
kilkadziesiąt osób (takie teatry zwykle grają w małych salach) i że teatr gra w
miarą regularnie kilkadziesiąt spektakli rocznie - daje to liczbę kilku tysięcy
widzów rocznie. Co nie jest tak mało, zważywszy na jakość widza, który
świadomie wybrał taki a nie inny spektakl, często się do niego przygotował, nie
kierując się ani modą, ani gwiazdami na afiszu. A jest to widz najcenniejszy. I
dodać trzeba, że istotne jest, aby takich teatrów istniało jak najwięcej,
dlatego, że stwarza to różnorodność życia teatralnego - coś, czego przez lata
Polsce zazdroszczono i coś, co budowało markę polskiego teatru jako jednego z
najlepszych na świecie. Tak było jeszcze całkiem niedawno, teraz już nie jest -
ale mam nadzieję, że znowu będzie. Siły czyli artyści ciągle jeszcze są, gorzej
ze środkami.
Taki teatr skazany jest na ubieganie
się o grant na każdy projekt - niewiele (aczkolwiek są takie) organizacji
pozarządowych ma zapewnione środki na bieżącą działalność. Dodać też trzeba, że
wpływy ze sprzedaży biletów i spektakli wcale nie są takie niskie, osiągając
często - przynajmniej w przypadku naszej organizacji - poziom 30-40 procent rocznego budżetu. I
jeszcze to, że organizacje pozarządowe w dużym stopniu korzystają ze środków
europejskich stając się - by tak rzec - importerem dewiz, czyli euro, które
pozostają w kraju. Natomiast system grantów funkcjonujący w Polsce często
nazywany jest dosadnie: "grantoza" - i jest to słuszne określenie.
Wylano już morze atramentu na opisanie wszystkich wad systemu grantów w Polsce,
więc czując się zwolniony z opisywania szczegółowego wymienię tylko trzy główne
jego wady: wrzucanie do jednego worka projektów festiwali i festynów z
projektami spektaklami, zbyt szczegółowy formularz (wypełnienie czegoś takiego
zajmuje minimum 2 dni i jest obarczone ryzykiem, że w wypadku drobnego błędu
np. rachunkowego wniosek zostaje odrzucony) i zbyt małe środki przeznaczane na
tego typu konkursy. Prowadzi to do tego, że większość energii twórców
zrzeszonych w organizacjach trzeciego sektora pochłania pisanie owych wniosków
- na własnym przykładzie: w ubiegłym roku Stowarzyszenie Tear Mumerus złożyło 16
wniosków, z czego 4 zostały przyjęte, a 12 odrzuconych. Jeżeli piszę o własnej
organizacji, to tylko jako o przykładzie szerszego zjawiska i dlatego, że
bezpośrednio znam jej funkcjonowanie. Tego typu organizacji jest w Polsce
kilkaset i one budują ciągle przecież jeszcze istniejące przecież bogactwo życia teatralnego w naszym kraju. Czy są potrzebne
i godne finansowania z pieniędzy podatnika? Na to pytanie powinien sobie
odpowiedzieć każdy z odbiorców sztuki teatru, bo jest to także pytanie o
kulturę chodzenia do teatru w Polsce.
Wśród pytań
zadanych przez "Gazetę Finansową" było i takie: "Teatr dobrym sposobem na rozrywkę,
rozwój intelektualny i spędzanie czasu ze znajomymi”? Posługując się językiem
"Gazety Finansowej" wybrałem drugą odpowiedź, czyli rozwój intelektualny,
dodając – nieco górnolotnie – rozwój duchowy i przede wszystkim przeżycie
estetyczne. Trzeba sobie przypomnieć, że teatr jest dziedziną sztuki, taką samą jak
malarstwo, rzeźba, muzyka czy też literatura. Nie rozrywką, nie instrumentem w rękach polityków,
nie leżanką u psychoanalityka – ale sztuką, którą warto odbierać wspólnie.
Wiesław Hołdys
Tekst jest
zmienioną nieco wersją artykułu, który ukazał się w "Gazecie
Finansowej" nr 16/2015 w dodatku "Ekonomia kultury".
Zdjęcie autorstwa Wiesława Hołdysa pochodzi ze spektaklu Teatru Mumerus "Podróż na Księżyc"
Zdjęcie autorstwa Wiesława Hołdysa pochodzi ze spektaklu Teatru Mumerus "Podróż na Księżyc"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz