Wiesław Hołdys
Jak
być zauważonym
Podjąwszy wyzwanie
"Dziennika Teatralnego", aby co jakiś czas napisać tekst w ramach
stałej rubryki najpierw musiałem nazwę tej rubryki wymyśleć. "Jęki
Melpomeny" - rzuciło mi się od razu na mózg i zajęczałem, pogrążyłem się w
smutku, bo przez głowę przelatywała burza pomysłów, takich jak na przykład
"Refleksje zza kulis" czy wręcz "Obraz duszy reżysera". W
końcu wzrok mój padł na półkę pełną teczek z niezrealizowanymi pomysłami:
"Lizanie szafy"!
Niewtajemniczonym w
praktykę teatralną wyjaśniam, że "lizanie szafy" to określenie znane
osobom zajmującym się teatrem, a oznaczające nieuzasadnione odwracanie uwagi
widowni od gry kolegów. Zdarzyło się mianowicie kiedyś, że gdy aktorzy grali
coś niezwykle istotnego na pierwszym planie, gdzieś w głębi sceny, na drugim
planie jeden z aktorów, który czekał, aby krótką kwestią (np.: "Obiad podano")
urozmaić ową istotną akcję na planie pierwszym; otóż ten aktor z nudów, czy też z konieczności pokazania się
zaczął dosłownie lizać stojącą na scenie szafę. Czym unieważnił całą
dramatyczność sceny na planie pierwszym, czyli mówiąc koszmarnym - ale modnym -
anglicyzmem: ukradł show.
Istnieje inny
niezawodny sposób na zwrócenie na siebie uwagi, kiedy nie wiadomo co grać, a na
scenie koniecznie grać przecież trzeba. To oglądanie paznokci podczas mówienia
tekstu. Tekst mimowolnie nabiera wtedy głębi i znaczeń. Ale kiedy gra się taką
sytuację w dialogu z partnerem, to cóż ma ten partner zrobić, kiedy grający
samowtór kolega ignoruje go, skupiając uwagę na swoich paznokciach? Niech też ogląda paznokcie, ale nie swoje,
tylko kolegi. I wtedy sytuacja nabierze dla widza dodatkowego, rzekłbym
trzeciego wymiaru, a nikt z widzów nie przyzna się po powrocie z teatru (nawet
przed sobą samym), że był w teatrze po to, aby oglądać aktorów wzajemnie
patrzących się na paznokcie.
Albo uporczywe
wpatrywanie się w buty partnera? Bardzo owocne - po pewnym czasie można
przenieść wzrok z owych butów na twarz partnera i wpatrując się głęboko w jego
oczy intensywnym potrząsaniem głowy reagować na każde wypowiedziane przezeń
słowo.
Sięgnijmy do
literatury, gdzie znajdziemy wskazówkę, co do innego sposobu na skupienie uwagi
i osiągnięcia pożądanej przez nas reakcji widowni. Znaleźć ją można w
opowiadaniu Kornela Makuszyńskiego pt.: "Szewc Kopytko i kaczor Kwak"
. Należy - tak jak czyniła owa para podczas występów na jarmarkach - wyciągnąć
cytrynę, obrać ze skórki i zjeść starając się - i to jest istota owego
sposobu - nie krzywić się podczas
jedzenia cytryny. Efekt murowany - widownia będzie wstrząśnięta!
W literaturze bardziej fachowej
też można znaleźć różne wzmianki i przyczynki na temat rodzajów lizania szafy.
W książce profesora Juliusza Tyszki "Widowiska nowojorskie" przedrukowany jest dokument (podobno autentyczny)
pod nazwą "Kontrola sceny" - czyli zbiór zakazów tego, czego aktorom w
teatrach Broadwayu nie wolno robić na
scenie podczas gry. Za każde przewinienie płaci się określoną karę pieniężną. I
tak patrzenie na własne stopy kosztuje 50 dolarów, ale już patrzenie na stopy
kolegów 100 dolarów; wejście na scenę nie objęte scenariuszem - 75
dolarów, nie zapisane w scenariuszu
dotykanie mebli - 60 dolarów, drapanie się w momencie, kiedy się ma zastygnąć w
bezruchu - 25 dolarów, zasypianie w momencie, kiedy się ma zastygnąć w bezruchu
- 50 dolarów, poruszanie ustami, gdy kolega mówi kwestię - 100 dolarów, podskakiwanie, podrygiwanie,
gapienie się - 45 dolarów, tiki - 65 dolarów, zbyt gwałtowna reakcja na kwestie
kolegów - 200 dolarów, uczynienie siebie ośrodkiem zainteresowanie widowni
przez naśladowanie zwierzęcia - 200 dolarów, uczynienie siebie ośrodkiem zainteresowania widowni przez udawane
zemdlenie - 375 dolarów etc.
I pewno praktycy
teatru, opierając się na własnych doświadczeniach podali by jeszcze wiele
różnego rodzaju odmian i wariantów lizania szafy. Codziennie kilkusettysięczna
rzesza aktorów występujących na wszystkich scenach świata wymyśla zresztą nowe
sposoby lizania szafy. W każdym razie
pora zapytać o wspólny mianownik tych jakże dynamicznych działań. Otóż jest
taki - wszystkie odbywają się w milczeniu, wszystkie są w kontrze do słowa, tym
samym jego oddziaływanie stawiając pod znakiem zapytania. Słowa, które
stworzyło świat i bezustannie stwarza jego odmiany ograniczone ramami sceny.
Nieważne, co i kto mówi, uwagę zwraca coś marginalnego, coś co burzy harmonię
stwarzającego się świata przedstawienia. Akcja i reakcja, teza i antyteza,
pozytyw i negatyw, punkt i kontrapunkt. Dysonans. Pęknięte lustro.
Choć i pęknięte lustro
odbija rzeczywistość i w tym, jakże dysonansowym odbiciu, można doszukać się
harmonii. Zdarzały się przecież takie wypadki, kiedy owo dysonansowe lizanie
szafy stawało się koniecznym kontrapunktem, będącym niezbędnym elementem
harmonijnej całości. W "Dziadach" Konrada Swinarskiego, w momencie
gdy Konrad/Jerzy Trela w Wielkiej Improwizacji wspinał się na wyżyny kłótni z
Bogiem, w tym właśnie momencie dało się słyszeć z głębi sceny cichutkie
"puk! puk! puk!". To nie było pukanie losu do drzwi jak u Beethovena,
ani też Bóg nie zstąpił na ziemię, aby odpowiedzieć Konradowi - to siedzący na boku chłop, wieśniak,
zakutany w jakieś szmaty rozbijał o brzeg glinianej miski jajko na twardo. Dwa
elementy spełniły całość: sacrum rozmowy z Bogiem i profanum jajek. Przeżycie
gry aktorskiej i dosłowność teatralnego grepsu. Teatr doskonały.
Artykuł
ukazuje się równocześnie w portalu "Dziennik Teatralny" w ramach
autorskiej rubryki Wiesława Hołdysa "Lizanie szafy" : http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/jak-byc-zauwazonym.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz