Projekt Jana Polewki
To był
2011rok. Pomysł na projekt (jeszcze nie wiedziałem wtedy konkretnie co to
będzie: spektakl, cykl warsztatów czy happening) przyszedł mi do głowy, gdy
zobaczyłem, jak osiadły w Polsce, rodowity Amerykanin z Chicago Amerykanin,
Glen Cullen, współpracujący z Mumerusem od dwóch lat fascynuje się środkowoeuropejskimi baśniami,
legendami i wierzeniami. Pomyślałem, że musi być w tych rzeczach coś
ekscytującego, co magnetyzuje Amerykanów. Skoro nawet Amerykanów magnetyzuje -
to trzeba wrócić do korzeni. A jednym z korzeni naszej
cywilizacji jest lęk, przemieniający się w strach uosobiony w postaciach zmór i
dusiołków i innych czających się w głębinach naszych domostw, strach uosobiony
w postaci Biedy, który wyjada każde ziarnko kaszy z misek, albo Licha, które w
ogóle zjada wszystkim kolację i jeszcze im łyżki z rąk wytrąca, albo Zmory w
postaci na przykład źdźbła trawy przemieniającego się w kobietę, a kiedy to
źdźbło na pół się przetnie, tak i kobieta padnie na przecięta na pół.
Glenn Cullen
- to człowiek teatru: w Krakowie jest lektorem języka angielskiego. Język
polski zna - mimo wysiłków z jego strony, by tak rzec, o tyle, o ile.
Przynajmniej tak było w czasie, kiedy pracowaliśmy nad opisywanym
projektem. Co nie jest żadną przyganą w
jego stronę. Ale ma to też pozytywny aspekt: Glenn widzi i rozumie więcej tego,
co jest obok słów. Jest to nieocenioną pomocą, bo przecież, nawet mówiąc nie
wyrażamy się tylko przy pomocy słów: istnieje język gestów, ciała, spojrzeń,
zachowań. Czasami warto zaprosić na
próby, kogoś, kto nie rozumie całości przekazu werbalnego. Zobaczy on to, co znającym
język, a więc skupionym na znaczeniu słów - zobaczyć jest trudno.
Rozpoczęliśmy z Glennem zbieranie
materiałów, na kanwie których rozpoczęliśmy warsztaty z młodzieżą. Opieraliśmy
się na zebranych legendach i baśniach, szczególnie na wydanym w 1853 w Wilnie
"Bajarzu polskim" Antoniego Józefa Glińskiego, zawierającym zbiór
podań i legend, głownie z pogranicza polsko-litewsko-białoruskiego, gdzie
jednym z głównych bohaterów był Kościej, "straszny
porywacz ziemskich piękności". Pokonać Kościeja można było jedynie przy
pomocy maczugi samobijącej, która: "wnet podskoczyła, drzwi żelazne
wysadziła, i Kościeja dobrodzieja,
zamaszyście i okrutnie w kark jak utnie, aż się w kłębek zwinął cały, z oczu
skry się posypały, w uszach młyny zahuczały." Zacytowałem Glińskiego,
także po to, aby zwrócić uwagę jak fantastycznie zrymowana i zrytmizowana była
ta przecież proza, co okazało bardzo przydatne przy prezentacji teatralnej:
język zrytmizowany i zrymowany znakomicie nadaje się do mówienia.
Pierwszy pokaz odbył
się w Noc Świętojańską 2012 roku w parku otaczającym Willę Decjusza. Nazwaliśmy
go "Opowieściami Słowian". Piękne lalki zaprojektował i wykonał Glenn
Cullen, a poza młodzieżą (uczestnikami warsztatów) w pokazie wzięli udział
aktorzy, z którymi w tym czasie pracowaliśmy nad "Tajemnikiem".
Cały czas
myślałem o tym projekcie, jako międzynarodowym, środkowoeuropejskim, gdyż
motywy zawarte w legendach, baśniach i podaniach są wspólne dla narodów
zamieszkujących tę część Europy: Polaków, Czechów, Rusinów, Ukraińców,
Białorusinów, Rosjan, Litwinów, Żmudzinów, Węgrów, Słowaków, Serbów i
Chorwatów. I chcieliśmy tę wspólnotę przy pomocy aktywnych działań, jakimi są
warsztaty teatralne bliżej poznać. Udało
się pozyskać przyzwoite dotacje z programu Unii Europejskiej
"Młodzież" i Funduszu Wyszehradzkiego - i te warsztaty przeobraziły się w imprezę
międzynarodową: cykl warsztatów z udziałem Czechów, Słowaków, a nawet jednej
Węgierki, zakończonych pokazem powstałego w ich wyniku spektaklu plenerowego. Do
tytułowych "Opowieści Słowian" z poprzedniego działania dodałem
nadtytuł: "Mit środka Europy", gdyż
myślę, że jednym z mitów założycielskich Europy środkowej jest owa
wspólnota legend, baśni, podań, a nawet zabobonów - wyrastających z dziedzictwa
wspólnych lęków.
Tak więc węgierska aktorka Esztella Levko pokazała tajemniczą etiudę z
lustrem - jej urok polegał między innymi na tym, że nie rozumiejąc języka
węgierskiego nie mogliśmy pojąć znaczeń werbalnych, ale docierał do nas ich
sens. Z kolei partnerzy z Teatru Kontra ze słowackiej Nowej Wsi Spiskiej zajęli
się legendą, a właściwie mitem o zbóju czyli Janosiku, którzy - jak sami się
wyrazili - jest jednym z mitów założycielskich ich państwa. Partnerzy z Czech
czyli studenci praskiej Vyšší Odborná Škola Herecká (Wyższa Zawodowa Szkoła
Aktorska) pod kierunkiem znanej czeskiej aktorki Marty Hrachovinowej i reżysera
Karla Vostárka przygotowali cykl etiud inspirowanych baśniami
czeskiego pisarza z okresu romantyzmu, Karela Jaromíra Erbena. Ów nie jest w
Polsce zbyt dobrze znany, więc nawet zadebiutowałem jako tłumacz z języka
czeskiego, przekładając jego baśń "Jezinki" (dostępne tu).
To opowiadanie jest ważne, jako że przedstawia jedno z podstawowych założeń
naszego projektu - czyli lęk jako mit założycielski w formie narzędzia
pedagogicznego. Pedagogika strachu: masz się bać, bać i jeszcze raz bać czegoś obcego
- może to być Żyd, Cygan, wilkołak, czarny pies, cichę dziecię, zaraza, mór,
rusałka... Zresztą ta pedagogika (teraz stosowana z upodobaniem przez masowe
media) ma się całkiem nieźle, a skutki takiego wychowania, w postaci zbiorowych
panik, antysemityzmu czy też wszelkiego rodzaju resentymentów odczuwamy czasami
bardzo dotkliwie.
Efektem
tych działań był kolejny spektakl plenerowy pokazany we wrześniu 2012 roku w Parku Willi Decjusza, tym razem w wykonaniu
kilkudziesięcioosobowej międzynarodowej grupy aktorów i studentów. Reportaż z
realizacji projektu można zobaczyć tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=j7zhSOlsXM4
Równolegle,
przez cały czas, pracowaliśmy nad spektaklem "Tajemnik" z udziałem
profesjonalnych aktorów. Nie myślcie, że chodzi tu o podkradanie sobie
pomysłów, albo o to, że przygotowaliśmy - pasożytując na pracy młodzieży
i naszych partnerów - pierwszą wersję spektaklu, którą po wypicowaniu i
wyszlifowaniu będziemy za pieniądze pokazywać publiczności. Równoległa praca
nad spektaklem i warsztatami, w których bierze udział młodzież bądź cudzoziemcy
(a także aktorzy, którzy wezmą biorą udział w spektaklu) powoduje, że przez
cały czas patrzymy na naszą pracę z lekkiego dystansu, a jedno wzbogaca
drugie i na odwrót. Choć nie wprost. Oczywiście musimy pracować nad tym samym
tematem - niekoniecznie nad tym samym tekstem, ale tematem tak.
Napisałem o tekście. Kiedy zaczynaliśmy próby profesjonalnego spektaklu nie wiedziałem jeszcze, jakie teksty będą mówione ze sceny. Spisałem coś w rodzaju szkicu scenariusza, gdzie opisałem tematy poszczególnych scen, wmontowałem jakieś znalezione tu i ówdzie, albo przez siebie napisane tekstowe strzępy - i to wszystko. Nie wiedzieliśmy jeszcze, jaki będzie tytuł spektaklu.
Pracujemy -
aktorzy (w "Tajemniku" byli to Beata Kolak, Anna Lenczewska, Jan
Mancewicz, Karol Zapała i Robert Żurek) oraz reżyser ze sobą od lat, mamy do
siebie zaufanie i praca ta idzie - odpukać!- jak po maśle. Tak więc czytaliśmy
mniej więcej przez miesiąc ów szkic zastanawiając się, jak to powinno wyglądać,
jak brzmieć i o co tu w ogóle chodzi. Ustaliliśmy jedno - że rzecz ma być
rozegrana w konwencji małego realizmu, żadnych sztuczek, demonów ani strachów.
Postanowiliśmy także rzecz umiejscowić czasowo - w Polsce, w latach
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
W
międzyczasie reżyser przeglądał setki tekstów, które mogły by być mówione ze
sceny, aż znalazł: "Klechdy polskie" Bolesława Leśmiana. To właściwie
niedokończona książka, proza, nie będąca arcydziełem jak wiersze Leśmiana. I
bardzo dobrze, że nie będąca, albowiem arcydzieła literatury nie za bardzo
nadają się do adaptacji mając zbyt doskonałą formę, której nie należy naruszać,
to jest psuć. Natomiast dzieła - na ogół znakomitych autorów- ale ze skazą,
niedokończone, mają to coś, co pozwala przenieść jakiś ich element na scenę.
Tak było w wypadku "Klechd polskich" - zawdzięczamy im także tytuł,
będący nazwiskiem jednego z bohaterów: Jana Tajemnika. Ponadto dodaliśmy
adaptację opowiadania Światopełka Karpińskiego "Baśń o żelaznym
wilku" - najciekawsze w tym, napisanym przed wojną, opowiadaniu wydawało
mi się odwrócenie sensów: oto maszyny (jak np. parowe lokomotywy) nabywają cech
żywych organizmów, uciekają, płodzą nowe maszyny, a ludzie polują na nich, jak
na zwierzęta - co doprowadza do apokalipsy. Muzycznym leitmotivem była ballada,
do której dobraliśmy słowa z wiersza XIX-wiecznego poety, Franciszka
Morawskiego, pt.: "Ciche dziecię":
"Mówią,
że gdzieś chodzi w świecie
Jakieś dziwne, ciche dziecię
Dziewczyneczka to jest mała
Twarz jej śniada, suknia biała
Wzrok jej dziwny i uroczy
Jakieś martwe, trupie oczy
(...)
Jakieś dziwne, ciche dziecię
Dziewczyneczka to jest mała
Twarz jej śniada, suknia biała
Wzrok jej dziwny i uroczy
Jakieś martwe, trupie oczy
(...)
A
gdzie przejdzie tam o wiośnie
Trawka nawet nie porośnie
Raz ją chłopek jakiś trącił
Zaraz mu się mózg pomącił
Ręka w krótkiej uschła porze
I powiesił się gdzieś w borze
Tak po świecie jak po grobie
Drobna mara chodzi sobie
Słucha miłych sobie dźwięków
Pogrzebnego dzwonu jęków
(...)
Zimno grobów od niej leci
Mówią, że to mór na dzieci"
Trawka nawet nie porośnie
Raz ją chłopek jakiś trącił
Zaraz mu się mózg pomącił
Ręka w krótkiej uschła porze
I powiesił się gdzieś w borze
Tak po świecie jak po grobie
Drobna mara chodzi sobie
Słucha miłych sobie dźwięków
Pogrzebnego dzwonu jęków
(...)
Zimno grobów od niej leci
Mówią, że to mór na dzieci"
Szybko
reżyser uzupełnił scenariusz o brakujące kwestie i rozpoczęliśmy kolejne
czytania. Zwykle po paru razach chce się wejść na scenę, spróbować jakieś
etiudy. A tu - aktorzy mówią, żeby czytać i czytać i gadać i się
zastanawiać i przegryzać i obmacywać tematy do grania. Reżysera ponosi, żeby na
scenę wejść i pomysły sprawdzić, a tu aktorzy mówią, żeby jeszcze nie. No cóż,
trzeba było zaufać aktorom. I tak przez kilka tygodni.
Zwykle
główna część naszej pracy odbywa się w wakacje, kiedy aktorzy - wolni od
etatowych zajęć w teatrach - mogą poświęcić całe dnia Mumerusowi. Tak było i
tym razem, weszliśmy na scenę i zaczęliśmy próbować na zupełnie pustej scenie.
I rzecz dziwna - to, co zwykle sprawia największy kłopot i jest najtrudniejsze
czyli pierwsze kroki na scenie, które zazwyczaj są głupie i żenujące - teraz
były pewne i praca posuwała się jak z płatka. Zaprocentowało te kilka
miesięcy powolnej, nieśpiesznej analizy i gadania. Ale też mieliśmy zaledwie
kilka dni na te próby, nie zdążyliśmy do końca postawić całości - nadeszła
jesień i aktorzy wrócili do swoich zajęć w teatrach i mogliśmy spotykać się
tylko w poniedziałki, kiedy instytucjonalne teatry mają wolne.
Jest to
zawsze dobra pora na wejście z muzyką i scenografią. Najpierw o muzyce, a
właściwie o opracowaniu dźwiękowym. Od kilku lat współpracujemy z Michałem
Braszakiem, który ma tę rzadką właściwość, że słyszy ciszę i scenę. Nie, nie
pomyliłem się - on słyszy ciszę i scenę. Co bardzo współgra z podejściem
reżysera, który z kolei w scenografii stara znaleźć się rytm, a w muzyce
przestrzeń. Przy czym w muzyce najważniejsza jest cisza, a dźwięki są
jedynie po to, aby tę ciszę akcentować. Tak więc Michał Braszak przychodził na
próby, słuchał ciszy i aktorów, na swoim kieszonkowym, a tajemniczym
ipodolabfonie dźwięki mieszał, miksował, nagrywał, puszczał na opak i do góry
nogami aż w końcu wyszło coś na kształt ścieżki dźwiękowej. W sukurs przyszło
też hobby reżysera - mianowicie nagrywanie wszelakiej muzyki na ulicach,
podwórzach i za oknem. Kiedyś pod okno reżysera zalazła cygańska kapela, grała
na trąbach różne rzeczy, między innymi "Chryzantemy złociste".
Reżyser wyciągnął szybko aparat i nagrał ich, po czym rzucił im 5 zł w monecie,
a żona reżysera dołożyła jeszcze dychę w papierku. Znalazł się też fragment
"Marianny" w wykonaniu huculskiej kapeli, a nagrany na ulicy w
Użhorodzie. Efekt można usłyszeć w spektaklu, razem z dźwiękami Nowej Huty,
szczekaniem psa i werblem dogranym przez Gertrudę Szymańską. Piszę tu o jednym
elemencie (nagranej muzyki zewnętrznej) - całość kompozycji została stworzona
przez Michała Braszaka.
Zdecydowałem
się na kolorystykę spektaklu utrzymaną w tonacji jasnej sepii i ecru z
elementami niebieskim. Tadeusz Przybylski wykonał zespół skrzyń i podestów z
jasnego drewna, Katarzyna Fijał zaprojektowała i wykonała kostiumy - posługując
się głównie starymi ubraniami i materiałami z lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Reflektory skierowałem głownie na owe
drewniane skrzynie, w związku z czym scena oświetlona była miękkim światłem
odbitym - co w sumie dało efekt starej fotografii.
Plakaty do
obu wcieleń działania zaprojektował Jan Polewka.
Półtora roku
pracy, pół roku prób, kilkanaście zaangażowanych osób, kilkadziesiąt tysięcy
wydanych złotych, kilka wersji scenariusza, wiadra wypitej kawy i kilkadziesiąt
pizz na zamówienie - po to, abyśmy spektakl "Tajemnik" grali przez
blisko sześć lat - od premiery w grudniu 2012 w Teatrze Zależnym, aż po ostatni
pokaz w czerwcu 2018 roku w plenerach (ganek drewnianego domu) łemkowskiej wsi
Nowica.
Wiesław Hołdys
Nagranie
spektaklu "Tajemnik" można obejrzeć tu:
Zdjęcia z
różnych wcieleń projektu można obejrzeć tutaj
Pełna
informacja (wraz z recenzjami) na naszej stronie internetowej
Artykuł ukazuje się również na portalu "Dziennik Teatralny"
Projekt Jana Polewki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz