wtorek, 8 grudnia 2020

GODZINKI CZYLI W ZAWIESZENIU


Rys.:Wiesław Hołdys 

Kiedy byłem dzieckiem, jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w moim domu rozbrzmiewały godzinki. Prababcia Weronika (właściwie niedokładnie prababcia, ale to nie ma nic do rzeczy), góralka spod Żywca, o różnych porach dnia śpiewała - raz to: "Kiedy ranne wstają zorze..", a raz to: "Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą...", a raz to -jeszcze coś innego. W ogóle dla Weroniki pory dnia były naznaczone pewną stałą symboliką - w południe robi się to i to (bo o tej porze coś się świętego wydarzyło), a po południu nie robi się tego i tego - bo tej porze ukrzyżowano Chrystusa. Nie tylko czas dla Weroniki był wiecznie odradzającą się powtarzalnością - także przestrzeń i żyjątka mieszkające w naszym domostwie. Na przykład odnosiła się ona  z wielką atencją do pająków - gdyż wiedziała, że pająki ukrywając malutkiego Jezusa w swej sieci ocaliły go przed rzezią Heroda. Weronika żyła archetypami. 

Oprócz katolickich godzinek fascynowały mnie protestanckie pieśni i modlitwy użytkowe, to znaczy każda na określoną okoliczność związaną z codzienna czynnością: jedzeniem, spaniem, podrożą... Mam przed sobą wydany w 1956 roku "Śpiewnik Kościoła Ewangelicko - Augsburskiego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej", a w nim "Modlitwy przygodne i okolicznościowe" czyli pieśni poranne, stołowe, wieczorne, w podróży, ślubne i domowe, w pracy i powołaniu, o pogodę i w czasie posuchy, w czasie choroby, w czasie ciężkich nawiedzeń i kaźni Bożych, na pory roku oraz na święta państwowe i narodowe.   Zainteresowała mnie także twórczość Jerzego Trzanowskiego, pochodzącego z Cieszyna, ewangelickiego duchownego i poety, zwanego "Lutrem trzech narodów" to znaczy polskiego, czeskiego i słowackiego. Jego "Pieśni duchowe" przełożył na współczesną polszczyznę Zbigniew Machej. Szczególnie jeden fragment podziałał na moją wyobraźnie i podpowiedział, do czego trzeba dążyć w przyszłym spektaklu:  "Usta jak dzwoneczek brzmią/ lecz wtedy najmocniej grzmią,/gdy serce sznureczek ciągnie, /taki głos Niebo osiągnie".

Ta zwrotka z wiersza Trzanowskiego skojarzyła mi się z powiedzeniem chasydzkim: "Podczas tańca i śpiewu dusza unosi się pół stopy nad ziemię". Taniec chasydów i nigunim czyli chasydzkie pieśni bez słów jest dla mnie od lat źródłem fascynacji i inspiracji. Jedną z wielu ran w polskiej kulturze, jakie powstały po Holokauście jest zniknięcie tańczących Żydów z ulic sztetli czyli wielowyznaniowych miast. Jestem zdany jedynie na obrazy tych tańców zawarte w filmach, które mogę oglądać w nieskończoność: przedwojennym, polskim  "Dybuku" (granym w języku jidisz) w reżyserii Michała Waszyńskiego i zrealizowanej w 1982 roku przez Jerzego Kawalerowicza "Austerii" wg powieści Juliana Stryjkowskiego. 

Zbierałem więc te pieśni i tańce przez jakieś dwa - trzy lata, aż w końcu początkiem 2020 roku napisałem bardzo wstępny szkic scenariusza i wystąpiłem z wnioskami do różnych instytucji o dotację. A w marcu przyszło wiadomo co - w każdym razie zakazali teatrom działalności. Byłem przekonany, że już nic z tego i że trzeba będzie to odłożyć na lepsze czasy, aż w sierpniu, kiedy atmosfera wokół koronowirusa stała się mniej duszna - Urząd Marszałkowski Województwa Małopolskiego przyznał nam dotację na realizację "Godzinek czyli od świtu do zmierzchu" (bo tak nazwałem ów projekt). Niezbyt dużą dotację, ale jednak umożliwiającą nam realizację. Trzeba było zabrać się do pracy, a czasu mieliśmy niewiele, jak na realizację spektaklu począwszy od napisania scenariusza, aż po publiczne prezentacje, gdyż projekt trzeba było zamknąć do końca 2020 roku - zwykle jednak zajmuje nam to nieco więcej czasu.

Do współpracy zaprosiłem trzy osoby z zespołu białego śpiewu "Strojone", z którymi cztery lata wcześniej zrobiliśmy spektakl "Pieśń gminna": Katarzynę Chodoń, Monikę Gigier i Agnieszkę Nastalską. Wykreowaliśmy z nich grupę trzech ni to czarownic, ni to westalek- kapłanek domowego ogniska. Jako środkiem wyrazu posługiwały się one jedynie śpiewem i tańcem, wypowiadając jedynie od czasu do czasu kilkanaście słów w rodzaju zaklęć, jak na przykład" "Nie w ta pora" czy też "Nasiężrzale rwię cię śmiele, piąci palców, szóstą dłonią..."      

Założyłem także, że podstawową zasadą tego spektaklu ma być kontrast lub kontrapunkt. Dla skontrastowania świata pieśni i tańca zdecydowałem się zaprosić do współpracy aktorów, którzy z kolei nie śpiewali, a jedynie słowem i - przede wszystkim ruchem - wyrażali swoją obecność w wykreowanej na scenie przestrzeni domostwa: Ewę Bregułę i Jana Mancewicza. Nazwaliśmy ich Mieszkańcami. W gruncie rzeczy są przedmiotami w rękach Wiedźm - Westalek i duchów domostwa. 

Te dwa światy: Czarownic - Westalek i mieszkańców domu powinny pozostać niezależne od siebie, Mieszkańcy nie widzą Westalek, a jedynie odczuwają ich obecność - natomiast Czarownice widzą Mieszkańców, wpływając śpiewem i tańcem na ich codzienne zachowania.

Pojawiła się konieczność znalezienia tekstów - innymi niż pieśni - dla Mieszkańców, skoro mieli oni swoją obecność wyrażać także słowem. Pomyślałem sobie, że ich domostwo zamieszkują także dobre i drobne duszki, niewidzialne - ale wyczuwalne, takie jak na przykład opisany przez Zofię Kossak - Szczucką w książce "Kłopoty Kacperka, góreckiego skrzata" Kluczek:  co siedzi w zamku od drzwi, wygląda dziurką od klucza i opowiada jednej stronie, co widzi po drugiej. W spektaklu znalazł się także napisany przeze mnie tekst o potrzebie istnienia owych duszków: "Każdy może sobie wyhodować domowego i pożytecznego ducha. Wystarczy wziąć jajko od czarnej kwoki i czarnego koguta, a potem przez dziewięć dni i nocy trzymać je pod lewą pachą. Przez cały ten czas nie wolno się myć. Z tego jajka wykluje się malutki czart, demon domowego ogniska. Nie wolno nadać mu imienia, bo wtedy ów zniknie i nie będzie z  niego żadnego pożytku".

Nie nazywać, nie nadawać imienia, nie definiować - dlatego, że głównym bohaterem "Godzinek" jest coś, czego zdefiniować się nie da: czas. Ale można starać się go wyrazić - w tym wypadku dźwiękiem. Założyliśmy, że przestrzeń sceniczna ma być pusta, i wyrażać się jedynie dźwiękiem zegara: tykaniem, rytmicznymi uderzeniami (w tym celu wykorzystaliśmy kołatki), krokami.

Pojawiła się konieczność wprowadzenia jeszcze jednego aktora do wnętrza zegara - domostwa: niezależnych dźwięków, odzywających się od czasu do czasu z zewnątrz. Taką ścieżkę dźwiękową, opierając się na obserwacjach z prób, skomponował i nagrał Michał Braszak. 

Rozpoczęliśmy próby i po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że brakuje elementu, który podkreślałby to, że godzinki, tańce i modlitwy są sposobem na odczynianie zła. W końcu znaleźliśmy: tarantelę, pochodzący z Sycylii taniec, który tańczy się po ukąszeniu jadowitego skorpiona lub pająka. Żyjesz, póki tańczysz. Tworząc po kolejne wersje, taniec ten skomponował i nagrał Michał Braszak. I taniec ten stał się on pointą spektaklu "Godzinki czyli od świtu do zmierzchu".

Pracowaliśmy w niepewności, czy - ze względu na stan zagrożenia epidemiologicznego - uda się ten spektakl w ogóle skończyć i pokazać go publiczności. Na miesiąc przed planowaną premierą władze zakazały grania spektakli, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko pokazać go on - line. Nagrania wideo dokonał Bogusław Kornaś. Kiedy to piszę, pokazy on-line jeszcze się nie odbyły, planujemy cztery takie pokazy w grudniu, ale spełnienie spektaklu nastąpi wtedy, kiedy będziemy mogli pokazać go widzom, na żywo. Nie wiem, kiedy to nastąpi, nie mam na to wielkiego wpływu, ale nastąpi na pewno. Zło nie może trwać wiecznie.  Inaczej godzinki nie miałyby żadnego sensu.

Fotografie ze  spektaklu autorstwa Katarzyny Gałek, Ilji van de Paverta i Wiesława Hołdysa  można znaleźć tu (kliknij)

Wiesław Hołdys


 

Zrealizowano w ramach stypendium dla osób zajmujących się twórczością artystyczną, upowszechnianiem kultury oraz opieką nad zabytkami, którego fundatorem jest Gmina Miejska Kraków. 

 

TEATR MUMERUS KRAKÓW

GODZINKI czyli OD ŚWITU DO ZMIERZCHU

Scenariusz, reżyseria, przestrzeń: Wiesław Hołdys

Współpraca: Agnieszka Dziedzic

Wykonawcy: Ewa Breguła, Katarzyna Chodoń, Monika Gigier, Agnieszka Nastalska, Jan Mancewicz

Kostiumy: Monika Gigier i Alicja Margolin

Muzyka: Michał Braszak

Wideo: Bogusław Kornaś

Premiera wersji on-line: grudzień 2020 

APPENDIX 

 

APPENDIX

Opis tańca tarantelicznego z książki Ernesto De Martino "Ziemia zgryzoty" (tłumaczenie Wojciech Marcucha) wydanej w 1971 w Warszawie przez wydawnictwo "Książka i Wiedza" w nakładzie 2760 egzemplarzy:

"Baglivi sygnali­zuje, że tarantyści jak w masochistycznym szale lubili niekiedy, gdy bito ich po rękach, stopach czy pośladkach. W poszczegól­nych seansach mogły następować po sobie różne symboliki. Przy­kładem tego może być przypadek pewnej tarantystki, która wy­konała w różny sposób dwadzieścia cztery różne tańce — „ze szpadą, ze wstążkami, z gałązką winorośli" — co zaobserwo­wał żyjący w drugiej połowie XVIII w. literat Cataldantonio Atenisio Carducci.

Ogólnie biorąc, analiza dokumentów historycznych ukazuje wyraźnie plastyczność rytualnego wykonania. Plastycz­ność tę znakomicie ilustrują dwa różne wykonania rytualne, zaobserwowane przez Yallettę i Sangenita. Opis Yalletty dotyczy pewnej szlachcianki z Lucery, która została ukąszona przez ta­rantulę sześć lat przed ślubem i musiała tańczyć co roku, gdy zbliżało się lato, tzn. okres „pierwszego ukąszenia".

„W czasie swego tańca tarantystka ta przestrzegała następują­cego rytuału. W okresie poprzedzającym taniec przez dziesięć lub piętnaście dni leżała w łóżku bez apetytu, chora, niespokojna, ciężko oddychając. Jedzenie przyjmowała z wielką niechęcią i tylko wtedy, gdy była do tego zmuszana. Gdy stan jej zdrowia pogorszył się znacznie, gdy była wycieńczona przedłużającym się postem — wzywano muzykantów. Tymczasem w pokoju sypial­nym zawieszano, gdzie się dało, mieniące się purpurowe draperie, na środku zaś stawiano pełną wody wielką miednicę przyozdo­bioną gałązkami winorośli. Pod ścianami ustawiano dwa wielkie lustra. Muzykanci grali melodię, o której wiedzieli, że pobudzi kobietę do tańca. W weselnym stroju kobieta wyglądała prze­ślicznie. W starannie upięte włosy miała wplecione różnokoloro­we wstążki; palce, pierś, szyja, uszy lśniły blaskiem drogich


kamieni i złota. Najpierw przeszła ciężkim krokiem przez pokój sypialny, po czym z wolna zaczęła tańczyć.

W tańcu rozpaliła się do tego stopnia, że zaczęła wykonywać stopami, rękami, głową, oczami, całym ciałem przedziwne, nieo­panowane i nienormalne ruchy. Wyginała się przy tym do przodu, do tyłu, w prawo, w lewo i do dołu. Gdy się dostatecznie zmę­czyła, a nawet wyczerpała tym ciągnącym się długo frenetycznym tańcem, podbiegła jak w delirium lub obłędnym szale do luster i przyglądając się swemu odbiciu podniosła wielki lament. Następnie szpadą, którą wymachiwała przez cały czas grożąc sobie samej, zaczęła wymierzać ciosy skierowane w stronę pod­łogi, ścian, instrumentów muzycznych, luster, wreszcie zaczęła kaleczyć własne ramiona brocząc krwią obficie. Podczas tańca podbiegała co chwilę do miednicy z wodą, by zanurzyć w wodzie ciało i twarz rozgrzane ogniem i pokryte potem. Spłukiwała się wodą niecierpliwie i z gniewem. Gdy napatrzyła się do woli na swe odbicie w wodzie, czemu towarzyszyły te same śmieszne i szalone gesty, które wykonywała już przed lustrami, ciągle nie­zadowolona, odrzuciła ze złością szpadę i upadła przed muzykan­tami na kolana. Chwytała magadis lub harfę za struny, trzymała je tak jak muzykanci, tłukła kolanami o podłogę, wyciągała szyję i kręciła szybko głową z taką rozpaczą na twarzy, że obecni za­częli obawiać się, że dostała zawrotu głowy. Gdy już oszołomiła się tą gestykulacją, zerwała się na nogi i jak w furii, ze wzburzo­nym obliczem, płonącymi policzkami, zaczerwienionymi oczami zaczęła błądzić tam i z powrotem lub kręcić się w kółko. Chwi­lami nawet — aż dziw bierze — kręciła się na jednej nodze jak turbina, dopóki z powodu zawrotu głowy, osłabienia czy zabu­rzenia wzroku, z powodu tego ruchu sprzecznego z naturą ciał stałych nie runęła na podłogę.

Zgodnie ze zwyczajem taniec jej trwał trzy dni. Każdego dnia był trzykrotnie przerywany i podejmowany na nowo z tą samą kolejnością figur, jaką opisaliśmy. Ostatniego dnia wieczorem kobietę opanował smutek tak wielki, jakby jej duszę przepełni­ło tysiąc zmartwień. Leżała na łóżku i ciężko wzdychała, szlo­chała, lamentowała i zalewała się łzami. Odrzuciła precz świą­teczne dekoracje, 'miłe i przyjemne dla oka przedmioty. ,Ze wzgardą zerwała z siebie strojną toaletę i zażądała żałobnych sukien. Pozrywała ze ścian radosne i jasne dekoracje i kazała zawiesić w ich miejsce proste i ponure sztuki płótna. Tymcza­sem muzykanci zaintonowali poważną i smutną melodię, a kobie­ta rozpoczęła powolny majestatyczny taniec wydając z piersi co­raz głębsze westchnienia, przechodzące niekiedy w wycie. Pod­czas tego tańca pogrążała się w jeszcze większym smutku i roz­paczy; zaczęła bić się pięściami w piersi i po twarzy, szarpać wło­sy i wyrywać z nich kolorowe wstążki. W końcu zalała się łza­mi — wraz z nią wszyscy obecni wybuchnęli płaczem — i w sta­nie kompletnego wyczerpania padła w ręce pomocnic. W nocy zjadła skromny posiłek, zapadła w głęboki sen i następnego dnia rano obudziła się pełna dawnego wigoru"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz